piątek, 31 maja 2013

Rozdział 8

Ann
Do naszego nowego domku pierwszy wszedł Axl i zatrzymał się w małym korytarzyku, zaraz za drzwiami. Kiedy wszyscy wpakowali się za drzwi, krzyknął:
- A więc, WELCOME TO THE HELLHOUSE!
- Hellhouse? - zapytałam, jakbym nie dosłyszała.
- Tak, dokładnie. Hellhouse. Tak się nazywa nasz, a teraz i wasz, dom... – uśmiechnął się unosząc ręce w górę. Chyba chodziło mu o to, żeby pokazać taki znak, że cały dom jest teraz wspólny, ale wyglądało to raczej jakby, jakby nie wiem co, ale wyglądało dziwnie.
- No dobra, mniejsza o to. Pokażesz mi i Ann, gdzie mamy się rozładować? W sensie nasz pokój... - zapytała Liz, która była już zirytowana tym staniem w 7 osób, w małym korytarzyku.
- No, ja wam nie pokażę... Same się rozejrzyjcie po domu i sobie wybierzcie. - powiedział rudzielec dość obojętnie, ale z 'poważną' miną.
- Dobra dobra, ale później nie narzekaj, że mamy największy czy coś! - dodała Lizzy szczerząc się i pociągnęła mnie za rękę, przeciskając się koło Axla.
Dom był ładny i nawet trochę podobny do poprzedniego. Tyle tylko, że na dole, w korytarzyku koło łazienki, były jedne drzwi, zamiast trzech. Ogólnie, dom, no jak na razie parter domu, mi się podobał. Tylko zdziwiło mnie, że wyjście na taras jest w kuchni. Chwilkę się rozejrzałyśmy i pobiegłyśmy na górę... 21 schodów. Nie wiem po co, ale liczyłam. A więc, na piętrze było pięć drzwi. Nie wiem dlaczego, ale pociągnęłam Liz do tych, na końcu korytarza. Otworzyłyśmy je i naszym oczom ukazał się ładny, dość duży pokój. Duża szafa, skośne ściany, półka, łóżko... Nawet był tam balkon.
- Liz, bierzemy ten! - powiedziałam, a raczej cicho krzyknęłam.
- Ann, weź się uspokój! Jeszcze obejrzymy pozostałe! - odpowiedziała, hamując moją radość i entuzjazm, i powoli wyszła z pokoju.
Pozostałe sypialnie też były całkiem spoko, ale jednak wzięłyśmy ten z balkonem, ten pierwszy. 'Hyhy, największy' pomyślałam i uśmiechnęłam się pod nosem.
- Dobra, chodź po torby! - Lindsay krzyknęła mi prosto nad uchem.
- Liz, nie drzyj mi się do ucha! - odkrzyknęłam.

Lindsay
Zeszłyśmy z Ann na dół. Chłopcy już siedzieli przed telewizorem, ale co ciekawsze – nic nie pili.
- I co, który wybrałyście? - zaskrzeczał Axl.
- Ten na końcu korytarza! - powiedziała dumnie moja siostrzyczka.
- Czyli ten największy?
- Amm, tak.
- No i...
- Dobra Axl, Ann, przepraszam, że przerwę wam te jakże ciekawą konwersację, ale chciałabym się już zacząć rozpakowywać, więc niech ktoś mi poda kluczyki.
Po chwili dostałam kluczykami w tyłek.
- Aućć! Kto to był? - popatrzyłam na chłopaków piorunującym spojrzeniem. Zadziałało, bo jeden z nich zaczął się śmiać. - Dostanie ci się za to Slash! Ale najpierw się rozpakuję...
Przeniosłyśmy z Ann torby do naszego nowego pokoju, powrzucałyśmy wszystko do szaf i na półki i zeszłyśmy na dół. W końcu miałam czas na relaks! Ann rzuciła się na fotel, a ja 'zupełnie bezinteresownie' usiadłam obok Saula. Przyszedł czas na zemstę! Gdy tylko odwrócił wzrok, odcięłam mu kilka loków.
- A ty co tak zacieszasz? - zapytała moja siostra, kiedy zauważyła, że siedzę radosna.
Nic nie odpowiedziałam, tylko pokazałam jej pęczek loków Hudsona. Zaczęła się cicho śmiać.
- Zemsta bywa słodka. - powiedziałam tak, aby każdy mnie usłyszał. Saul odwrócił się do mnie i zauważył, co trzymam.
- Kurwa, Linday, coś ty mi zrobiła?! Teraz to tobie się dostanie! - krzyczała moja ofiara i zaczęła mnie gonić. Uciekałam po całym parterze śmiejąc się jakbym była na haju. Co chwilę obracałam się, żeby zobaczyć, jak daleko, czy też blisko, jest Slash, aż podczas jednej z takich chwil wpadłam na kogoś, kto stał w kuchni. Tym kimś był Axl. Wleciałam na niego, a on rąbnął o szafkę i razem się wywaliliśmy. Hudson stał i się gapił.
- Kurwa, Axl nic ci nie jest? - ani słowa – Axl, słyszysz mnie? - nadal nic – Axl, do cholery odezwij się! - ciągle nic. Usiadłam przestraszona obok nie kontaktującego Axla i ukryłam twarz w dłoniach.
Nagle ktoś mnie objął...
- Patrz Slash, pomogłem ci ją złapać – usłyszałam radosny skrzek rudzielca.
- Teraz dostaniesz za swoje! - dodał Saul ze złowieszczym uśmieszkiem i zaczęli mnie łaskotać po brzuchu, a ja śmiałam się wniebogłosy, co chwilę rzucając 'no puszczajcie!' i tym podobne. Po chwili z odsieczą przybyła moja siostra, mówiąc:
- Oj siostra, widzę, że potrzebujesz pomocy! - i rzuciła się na plecy pudla zwanego Slashem, jedną ręką się przytrzymując, a drugą tarmosząc jego loki.
- Ooo nie, teraz to przesadziłaś! Nikt nie ma prawa dotykać moich włosów! - delikatnie zrzucił ja na podłogę i zaczął łaskotać.
- Bez nas się bawicie? Nie ma tak dobrze! - rzucił tym razem żyrafa i podbiegł do nas z resztą watahy. My śmiałyśmy się jak jakieś pojebane, a chłopacy mieli ubaw po pachy... W końcu nas puścili i teraz wszyscy siedzieliśmy na podłodze, za szafkami w kuchni, śmiejąc się.
- My to jesteśmy jednak pojebani! - powiedziała po chwili Ann i dalej się śmialiśmy.

Ann
- Dobra, dosyć tej radości... - co dziwne, wypowiedział to wiecznie zacieszający blondyn – Ann, obiecałaś mi zgrzewkę Nightraina...
- No wiesz, jest już po 22...
- Nie martw się, sklep jest jeszcze na pewno otwarty! - powiedział, przerywając mi.
- Tak, dobry pomysł, idź do sklepu, przy okazji kupisz trochę Daniels'a i wódki... - mówił Slash.
- No i kilka paczek czerwonych Marlboro! - dodał Axl.
- I może frytki do tego?! - odpowiedziałam ironicznie.
- Możesz kupić, bo nic nie ma na kolację! - dodała Liz.
- Dobra, no kurwa pójdę! Ale dajecie mi kasę! - z małymi grymasami na mordkach zrobili zrzutę. Wzięłam pieniądze i wyszłam z Hellhouse'a. Tak w sumie to nie wiedziałam gdzie w tej okolicy jest jakiś sklep... Na szczęście znaki zrobiły swoje i mi pomogły. Kochaaane znaki. Po jakiś 30 minutach marszu, wreszcie doszłam do tego sklepu. Na szczęście był czynny do północy.
- Dzień... znaczy Dobry wieczór – powiedziałam do, wyglądającej na sympatyczną, dziewczyny siedzącej za kasą. Poszłam po produkty, które miałam kupić, dwa razy sprawdzając, czy na pewno wszystko mam. Zgrzewka (no dobra... dwie zgrzewki) Nightraina, z dziesięć butelek ulubionego trunku Slasha, cztery wódki dla Duffa... Chyba o niczym nie zapomniałam. Poszłam do kasy, Melanie – bo tak miała na imię kasjerka – wszystko mi skasowała, zapłaciłam i już miałam iść, kiedy przypomniałam sobie, że Axl trzy razy powtarzał, żebym kupiła mu Marlboro. Kupiłam około pięć paczek i wdałam się w rozmowę z Melanie. Gadałyśmy tak chyba z godzinę, aż zrobiła się 23:30. Stwierdziłam, że powinnam już wracać, bo mi tam zeschną bez alkoholu. Pożegnałam się z moją nowo poznaną znajomą i ruszyłam szybkim krokiem do Hellhouse'a. Po drodze zaczepił mnie jakiś ćpun, pytając czy nie mam drugów. Powiedziałam, zgodnie z prawdę, że nie. Odpowiedział mi na to, że w takim razie będę musiała go inaczej zadowolić i chwycił mnie bardzo mocno za nadgarstek, wbijając paznokieć w dłoń. Kiedy zaczęłam się wyrywać, uderzył mnie w twarz. Z dolnej wargi zaczęła sączyć mi się krew. Wtedy obudziła się we mnie siła... Kopnęłam go z całej siły w piszczel. Obluzował trochę uścisk, to była moja szansa. Wyrwałam mu się, aż mi coś chrupnęło w nadgarstku. Bardzo mnie bolał, ale wiedziałam, że jeśli będę się teraz nad tym rozczulać, to nie uda mi się uciec. Zaczęłam więc biec ile sił w nogach, nie zwracając uwagi na ból. Wpadłam do domu niczym błyskawica...
- Macie swoje zakupy. - rzuciłam siatkę na fotel. Szybko pobiegłam do łazienki, tak aby nikt mnie nie widział.

Lindsay

Z Duffem spojrzeliśmy po sobie i w tym samym momencie wstaliśmy. On już zmierzał w stronę łazienki, kiedy go zatrzymałam:
- Duff, pozwól, że to ja z nią porozmawiam, okej?
- No, ale... - zastanowił się chwilę – no dobra, masz chyba rację.
Podeszłam do drzwi od łazienki i zaczęłam delikatnie w nie pukać.
- Ann, otwórz, proszę! Porozmawiajmy! Co się stało? - nic nie odpowiadała – Ann, no otwieraj, bo wyważę te drzwi! Dalej! - cisza – nie to nie! Uwaga! 3...2...1 – przekręciła klucz w drzwiach i powoli je uchyliła.
- No, bo zapomniałam kupić frytki... - nie widziałam jej twarzy, bo spadły na nią wszystkie włosy.
- I tylko o to chodzi? - zapytałam z niedowierzaniem...
- Nie, no bo... - powoli odsłaniała swoją twarz trzęsącą się ręką. Widok był paskudny. Z wargi ciekła jej krew, miała dużego siniaka w okolicach kości policzkowej i draśnięty kącik ust. Lewą dłoń miała całą zakrwawioną, a nadgarstek siny.
- O mattyldo! Trzeba ci to jakoś opatrzyć albo najlepiej pojechać do szpitala! Chłopacy, gdzie tu jest jakaś apteczka?! - Axl wstał i wyjął to o co go prosiłam z szafki kuchennej. Szybko mi ją podał. Zatroskany Duff podszedł do Ann i delikatnie chwycił ją w pasie, uniósł i zaczął nieść w stronę kanapy.
- Duff, to tylko kilka zadrapań... Mogę sama iść! Postaw mnie! - mówiła, zdziwiona tym, jak potoczyła się cała sytuacja.
- Odstawię cię na kanapę, nie krzycz! - odpowiedział troskliwie. Ann tylko westchnęła głośno. Podeszłam szybko do kanapy, na której została posadzona moja poszkodowana siostra i wyjęłam bandaż.
- Ann, jesteś strasznie blada! Ile ci krwi wypłynęło z tej ręki?
- Nie wiem, trochę wypłynęło... Ale na pewno dałabym radę sama dotrzeć do kanapy, nie musiałeś się fatygować Duff.
- Ale chciałem! Poza tym jesteś lekka jak piórko, no a ja wiesz, jestem bardzo silny... - zaczął pokazywać swoje mięśnie. Wszyscy niemalże turlali się za śmiechu, nawet Ann.
- Dobra siostra, koniec tych wygłupów, dawaj łapkę, trzeba ją opatrzyć! Jak dobrze, że zrobiłam kurs pierwszej pomocy w szkole!
Sprawnie zatamowałam wyciek krwi z całej dłoni Ann. Pozaklejałam ją plastrami i wszystko się goiło... Najgorsze jest to, że ona od zawsze panicznie boi się szpitali, a właśnie tam ją muszę zabrać jak najszybciej, bo ma najprawdopodobniej złamany nadgarstek...



Rozdział jest koszmarny, totalnie mi nie wyszedł, a włożyłam w niego tyle wysiłku... No ale dobra, to wy to ocenicie :)

czwartek, 30 maja 2013

Rozdział 7

W całym rozdziale faktycznie jest dużo przemyśleń, ale też dialogów...
 Także tego, miłego czytania :)

Lindsay
Podczas podróży do nowego mieszkania trochę mi się przysnęło... Obudziłam się po jakiejś 1,5h. Co dziwne, leżałam na kolanach Axla, a on bawił się moimi włosami.
Jakoś głupio się czuję, tak mało go znam, a już w chwili, kiedy otworzyłam mu drzwi, poczułam COŚ. No właśnie... coś... Wydaje mi się, że się w nim zakochałam. Taka miłość od pierwszego wejrzenia. Albo raczej będzie tu pasowała inna nazwa – ukryta miłość. W końcu on się o tym nie dowie. Nie powiem mu i tyle. Jeszcze wyszłabym na jakąś idiotkę. On jest przystojny, założył zespół... Niedługo zdobędzie sławę, no i dziewczyn będzie miał jak na pęczki.... 'Od wyboru do koloru'... Więc dlaczego niby miałby być z kimś takim. Takim zwykłym, przeciętnym. A zresztą, nie będę się tym zamartwiać. Postaram się zapomnieć, skupię się raczej na pracy, pasji... Właśnie – pasja! Z Ann jesteśmy tu już tak długo, a nie robiłyśmy jeszcze żadnych zdjęć... Wezmę ją dzisiaj do jakiegoś sklepu, w którym będzie duży wybór aparatów. Mamy trochę oszczędności, więc może uda nam się kupić coś dobrego, ale żeby zostało na pozostałe opłaty... Ha! Udało mi się zapomnieć! No i znowu sobie przypomniałam... To będzie mnie tak męczyć, ale...
Z zamyśleń wyrwał mnie głos przystojniaka, który siedział obok mnie.
- I co, kolana wygodne? - powiedział Axl i uśmiechnął się szeroko.
- Tak, wygodne – odwzajemniłam uśmiech, ale coś chyba mi nie wyszło, bo zauważył, że coś jest nie tak.
- Ej, co jest? - zapytał.
- Nie, nic tylko... Ymm... Brakuje mi rodziców... - powiedziałam szybko i bez zastanowienia. W myślach puknęłam się kilka razy w czoło. Co ja zrobiłam! Teraz będę musiała pewnie powiedzieć, co się stało...
- A co się stało? - zgadłam! Ann spojrzała na mnie pytająco, a jej oczy się zaszkliły.
- No bo... Bo oni... Nie żyją! - znowu pierwsze co przyszło mi do głowy. Kolejna ściema... Ale z drugiej strony co miałam powiedzieć? Że w 2013r. miałyśmy z Ann wypadek i przeniosło nas do Los Angeles, do 1984r.? Raczej nikt z nich by się do mnie więcej nie odezwał.
- O kurde... Przepraszam! – powiedział słodko i mnie przytulił. Ja pierdolę! Teraz to już nigdy nie zapomnę, że tak naprawdę go kocham... Był taki miły, ciepły... I znów zaczęłam 'bić się z myślami'.

Ann
Siedziałam przysłuchując się rozmowie Axla i Liz. Kiedy zaczęła temat o rodzicach, spojrzałam na nią i zachciało mi się płakać. Zawsze tak ich kochałam, a teraz już nigdy ich nie spotkam... Taka prawda... Ale wierzę, że dam sobie radę! Nie chcę się dołować! Gdybym nie była ateistką, to pewnie uznałabym, że to 'drugie życie' to dar od Boga, czy coś. Ale że nią jestem, to uznam, że to tylko dar. Dziwna, pokręcona i wręcz niemożliwa szansa na (być może) lepsze życie. No, ale kończę te jakże głębokie przemyślenia bo mi głowa eksploduje i jeszcze będą mnie musieli zdrapywać ze ścian vana... A zresztą, dojeżdżamy – nareszcie.
Niby nie miałam najbliżej z nasz wszystkich do wyjścia, ale wysiadłam pierwsza. Biedny Steven przygniótł sobie kilka pasm włosów zamykając okno i musiałam mu jakoś pomóc.
- Steven, albo nożyczki albo będę musiała ci je wyrwać! - powiedziałam donośnie, bo ten piszczał i krzyczał jak dowiedział się, że trzeba trochę odciąć.
- Ale moje włosy! - mówił z wyrzutem, robiąc przy tym minę zbitego psiaka.
- Odrosną, nie martw się, to tylko kilka (naście) centymetrów... - pocieszałam, by wreszcie je odciąć i iść 'zwiedzić' nasze nowe lokum.
- Nieee!
- No weź! Zachowujesz się jak bachor!
- Co mnie to, ja kocham moje włosy!
- Dobra, Stevenku kochany... To może tak: ty nie będziesz patrzył, kiedy ja będę je odcinać, a w zamian za to, że będziesz dzielny, kupię ci jeszcze dzisiaj zgrzewkę Nightraina. - powiedziałam takim głosem, jakim zawsze mówił do mnie dentysta. Tylko tyle, że ja zamiast zgrzewki Nightraina dostawałam jednego nędznego lizaka.
- Yyy... No dobra, ale szybko – odpowiedział tonem, jakby zaraz miał się rozpłakać. Szczerze mówiąc, to było całkiem słodkie. Śmiać mi się chciało, to też prychnęłam sobie dość głośno, chwyciłam nożyczki, otworzyłam drzwi od strony mojego 'pacjenta' i -ciach-.
- No już Steven, otwórz oczy – powiedziałam, głaskając go po ramieniu. Spojrzał w lusterko.
- Ale fajnie wyglądam, mam teraz grzywkę! Dzięki Ann. - krzyczał radośnie.
- No już Steven, puść – mówiłam ledwo oddychając, gdyż niewiele brakowało, a ten właśnie osobnik by mnie udusił.
- Jak za bardzo podrośnie, to będziesz mi tak ścinać! - mówił, z pełnym entuzjazmem.
- Ej wiesz, to właściwie wygląda jak taka górka popcornu. - powiedział, dawno nie odzywający się Slash – Od dzisiaj jesteś Popcorn! Steven ' Popcorn' Adler!
- Wszystko lepsze od 'pudla', więc czemu nie – mówił Popcorn, przeglądając się w lusterku.
- Dobra, wejdziemy do domu, czy będziemy tak stać, jak takie dupy wołowe? - zapytał Axl.
- Fakt, chodźmy – dopowiedziała Lizzy.

Rozdział 6

Byłyśmy podekscytowane, choć w sumie nie wiem dlaczego. Przeprowadzka, przecież to nic takiego... Spakowałyśmy się w pół godziny i zeszłyśmy z torbami na dół.
- Saul, co ty masz na głowie? - zapytała Liz na widok Mulata.
- Cylinder, a co?
- Nie no, nic, ale po co ci on?
- Stwierdziłem, że to będzie mój znak rozpoznawczy. Aha, i od dzisiaj mówcie mi SLASH.

- Aha, no dobra... Ale czemu akurat Slash? - tym razem ja pytałam.
- Blondyno, musisz się tyle pytać? Slash, bo tak i tyle, okej?
- Dobra, weź się nie wkurzaj...
- Nie wkurzam, odpowiadam tylko donośnie...
- Ej, gdzie są moje szczęśliwe pałeczki?! Czy ktoś widział moje pałeczki?!
- Steven, t...
- Teraz nie chodzi o mnie, bez szczęśliwych pałeczek nigdy już nie zagram!
- Ale Steven, ty...
- Nie ja tylko pałeczki!
- Adler! Weź mnie posłuchaj! Masz je przywieszone do paska od spodni!
- O jaa, faktycznie, dzięki! Życie mi uratowałaś Ann! - powiedział szczęśliwy i rzucił mi się w ramiona.
- Dobra Steven, starczy, bo mnie udusisz, ogarnij się, za chwilę wyjeżdżamy!
- Chwila, jakie wyjeżdżamy? - zapytał zaspany Duff.
- Człowieku, za 20 minut się przeprowadzamy! Nie wiem gdzie, ale się przeprowadzamy! Idź się pakować! A poza tym jest 14.30! Jak możesz być zaspany, jak o 10 piłeś kawę?!- donośnie mówiłam :)
- Coo? 20 minut?! Ann, to chodź mi pomóc! Sam nie dam rady!
- Wrr, już idę!
Atmosfera w tym dniu była nie do zniesienia. Slash przeszukiwał każdy zakątek domu. Steven był cały czas nieogarnięty, a Duff urządził sobie drzemkę. Tylko ja i Liz byłyśmy ogarnięte. Wszystkim pomagałyśmy. A dowiedziałyśmy się o tym ostatnie...
Nagle rozległo się pukanie do drzwi (no bo po co niby użyć dzwonka?). Liz pobiegła otworzyć.

Lindsay
Przenosiłam pudła Slasha do jednego miejsca, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Podbiegłam, by otworzyć, otworzyłam i zobaczyłam przystojnego rudego kolesia i drugiego, o ciemnych włosach i oczach. Patrzyłam się na rudego jak jakaś wariatka.
- Jest Slash albo Steven albo Duff? -zapytał przystojniak, a ja jakby oprzytomniałam.
- Ee, tak, zapraszam – powiedziałam i się uśmiechnęłam. Rudy odwzajemnił uśmiech i weszli do naszego prawie byłego domu.
- Axl, Izzy? Mieliście być tu za 25 minut... - powiedział Mulat biegnąc z wężem na ręce.
- No, a jesteśmy teraz... Przecież i tak nie ma jakiegoś super pośpiechu... - odpowiedział, teraz już wiedziałam, Axl.
- No właśnie, przecież mamy czas – dodał Izzy ze spokojem w głosie.
Stałam i przyglądałam się wszystkiemu z boku.
- Ty właśnie, Axl, jest sprawa... - zaczął Saul. - Ann, chodź tu! - krzyczał.
Ann szybko przybiegła z czarnym basem w rękach.
- No więc, Ann, Liz to jest Axl, a to Izzy. - mówił do mnie i mojej siostry Slash, wymachując przy tym palcem.
- No to jaka sprawa? - pytał Axl patrząc na mnie. Czułam, że trochę się rumienię, więc by uniknąć jego wzroku, udałam, że szukam czegoś w jednym z pudeł Saula.
- Sprawa jest taka, że Ann i Lizzy też się z nami przeprowadzają...
- Aha, no spoko, ale mamy 5 pokoi, więc jakoś trzeba będzie się rozmieścić...
- No to wygląda na to, że będę musiał mieć pokój ze Stevenem... Chyba jakoś to wytrzymam, taką mam nadzieję. A siostry razem... - mówił Hudson.
- Na to wygląda – odpowiedział Izzy, ciągle spokojnie, jakby się czegoś naćpał (nie wykluczone)...
- Ann – dobiegał krzyk z jednego z pokoi.
- No już idę, przytkaj się żyrafo! - odkrzyczała moja siostra.
- A to gdzie zanieść te pudła i torby? - zapytałam po chwili ciszy, gdy rudy znów na mnie patrzył.
- Tam do vana. - powiedział Izzy wskazując na pojazd za oknem.
Podniosłam jednocześnie dwa pudła Slasha i starałam się jakoś otworzyć drzwi.
- Stój, ja ci pomogę! - zaproponował, a raczej narzucił Axl.
- Skoro tak chcesz... - odpowiedziałam, niby obojętnie.
Pozanosiłam z rudym wszystkie pudła, torby i inne duperele do auta. Steven już tam siedział, w jednej ręce ściskając szczęśliwe pałeczki, a w drugiej coś innego. Po jakiś 45 minutach wszyscy się ogarnęli i siedzieliśmy już w vanie.

Ann

Nareszcie siedzieliśmy w vanie i ruszaliśmy. McKagan jest dzisiaj mniej ogarnięty niż Steven! Wszystko musiałam za niego spakować. Jak w jakimś starym małżeństwie... No mniejsza o to...
Van był fajny – całkiem duży. Z przodu, z miejscem kierowcy, były trzy siedzenia, w środkowej części dwa, z możliwością dołożenia trzeciego i z tyłu trzy. No i jeszcze wielki bagażnik, w którym leżał cały nasz dobytek. Na tylnych siedzeniach, od okna (lewego :p) siedzieli kolejno: Izzy, Axl i Liz. Ja siedziałam na środkowych siedzeniach, obok Duffa. Steven siedział z przodu, a Slash prowadził. Jakoś nadal nie mogłam przyzwyczaić się do tego jego nowego przezwiska czy tam, jak on to ujął, pseudonimu artystycznego.
Podróż zaczęła się dobrze, ale nie dość, że musieliśmy dojechać na drugi koniec miasta, to jeszcze były cholernie ogromne korki. Zamiast jechać – staliśmy, a jak zaczynaliśmy się ruszać, to przejeżdżaliśmy góra 20m. Lindsay zasnęła na siedząco, Saul co chwila darł się na kierowców rzucając jakże 'przemiłe' przezwiska, Steven otworzył okno i wychylał przez nie głowę, jak jakiś pies (pudel :D), Izzy, jak zwykle zajebiście spokojny, gapił się w dal, Duff co chwilę spoglądał na mnie, dziwnie się wtedy czułam. Axl nic nie robił, po prostu siedział, może nad czymś się zastanawiał...

Axl
Siedziałem jak taki debil, nic nie robiąc. Nie no, coś robiłem – myślałem. Lindsay tak słodko spała...

No i kurwa nareszcie – po całej godzinie stania w tym zasranym korku nareszcie ruszyliśmy się dalej niż na 20m. Slash depnął na gaz i pędziliśmy jakimiś bocznymi uliczkami. Skręcaliśmy, vanem zarzucało... Liz, nadal śpiąc, zjechała na moje kolana. Nie przeszkadzało mi to, ale dziwnie się poczułem. Wyglądała tak słodko, że nie chciałem jej budzić, więc tylko ogarnąłem włosy z jej twarzy i pozwoliłem jej spać dalej. Ja pierdolę – chyba się zakochałem...

środa, 29 maja 2013

Rozdział 5

No to w tym rozdziale mała zmiana,
 nowy początek... Coś się zaczyna dziać.... :D

No i tak mijały dni w nowym życiu, my chodziłyśmy codziennie do pracy, chłopacy grali w garażu albo oglądali telewizję, ale tak ogółem rzecz biorąc to nie robili nic. Nie mam pojęcia jak oni żyli i skąd mieli pieniądze na to życie, ale szczerze mówiąc mało mnie to obchodziło. Często wieczorami lub w weekendy chodziliśmy pić albo do Rainbow albo zostawaliśmy w domu. Czas szybko leciał, minęło lato, jesień i zima. Wiosna szybko zawitała do Miasta Aniołów. Szara codzienność, zawsze to samo, nudziło mnie to już.
Ale w końcu coś się zmieniło... Chłopcy często znikali na dużą część dnia. W sumie to nie powinno obchodzić mnie, gdzie się szlajają, ale ktoś w tym domu musiał matkować, a poza tym to byli moi najlepsi przyjaciele... Zaczynałam się martwić.
Któregośtam dnia lata miałam wolne. Wstałam oczywiście wcześniej niż moi kochani współlokatorzy, zeszłam do kuchni, zrobiłam kawę, i siedziałam jak taki kołek na stołku w kuchni obserwując niebo i ciesząc się spokojem, choć nie przepadałam za ciszą, i takim osamotnieniem. Żeby przerwać tą ciszę, która stała się już nieznośna i nudna wstałam i włączyłam radio. Leciało akurat Iron Maiden – Aces High. Lubiłam tą piosenkę. Chyba kogoś przypadkowo obudziłam. Tym kimś był Duff. Nareszcie mogłam zapytać:
- Duff, powiesz mi o co chodzi z tym, że znikacie na całe dnie. Powiesz mi coś na ten temat, czy to ściśle tajne?
- Yy... - zakłopotanie – poczekaj, idę obudzić Hudsona.
Tak, każdy pretekst dobry, żeby się wykręcić...
- O co wam chodzi, że budzicie mnie o tak wczesnej porze? - mówił Saul z wyrzutem
- No więc, chodzi o to, że chciałabym się dowiedzieć czemu ostatnio znikacie na całe dnie... A tak poza tym, to dochodzi 10, wcale nie jest tak wcześnie...
- I ta głupia żyrafa musiała mnie obudzić, żebyś się o tym dowiedziała!? Nie mogłeś jej sam powiedzieć? - zapytał zwracając się do blondyna usiłującego włączyć palnik gazu.
- No co, nie wiedziałem czy to jakaś tajemnica, czy coś... I nie żyrafa, pudlu!
- Ja pierdolę, żadna tajemnica. I nie kurwa pudel!
- Chłopaki, powiecie mi to w końcu?
- Dobra dobra... - odpowiedział pudel – no więc, chodzi o to, że nie ma nas całymi dniami, bo musimy dostać się na koniec miasta...
- Aha, to może mnie oświecisz i powiesz w jakim celu musicie się tam dostać?
- No bo tak się składa, że jeździmy tam na próby, bo jesteśmy w prawdziwym zespole...
- Ciekawe, i to była ta cała tajemnica?
- No nie, to jeszcze nie koniec, some more patience dziewczyno... No bo chodzi o to, że się przeprowadzamy...
- Coo? Jak to, przeprowadzacie? Ale nie damy rady z Liz same opłacić całego domu za tą naszą nędzną wypłatę!
- To przeprowadźcie się z nami, a dom się sprzeda... - tym razem zabrał głos Duff nadal męczący się z czajnikiem. - No co, Axl się zgodzi, a Izzy pewnie powie whatever, jak zwykle...
- Jaki kurwa Axl i Izzy? - pytałam, z lekka poddenerwowana.
- No dobra, ja ci wszystko wyjaśnię – powiedział drugi blondyn, który nie wiadomo skąd nagle wziął się z kuchni – A więc, Axl to nasz wokalista, a Izzy to rytmiczny. Kiedyś tu do nas wpadli, jak byłyście w pracy i zaproponowali, żebyśmy założyli zespół...
- No to teraz to już wiem wszystko, chyba... Lecę po Liz, bo zaraz pewnie skończy...
- Ej blondynko, weź się może najpierw ubierz... - dodał Saul
- A fakt, dzięki pudlu! - odgryzłam się kładąc nacisk na ostatnie słowo.
- Ann, czekaj – zawołał Duff.
- Co?
- Mogę wypić twoją kawę? Bo ten czajnik jest jakiś głupi...
- Możesz – parsknęłam śmiechem i pobiegłam na górę.
***

Po 20 minutach szybkiego marszu dotarłam pod biurowiec. Spotkałam Lizzy jak wychodziła z windy.

- Ej siostra, przeprowadzamy się gdzieś.
- Co, o czym ty mówisz? – pytała, chyba oszołomiona tym moim naskokiem.
- No, chodź tam na kawę, wszystko ci wyjaśnię... - mówiłam wskazując na kawiarenkę położoną nieopodal biurowca.
Siedziałyśmy w kawiarni popijając mrożoną kawę, a ja nawijałam i nawijałam. Opowiedziałam wszystko. Liz chyba się nawet ucieszyła, siedziała uśmiechnięta słuchając.
Szybko wróciłyśmy do domu. Wchodząc spotkałyśmy Saula wrzucającego różne rzeczy do pudeł.
- A to kiedy się wyprowadzamy? - zapytałam.
- Za godzinę będą tu Axl z Izzy'm.
- No to super, mamy godzinę... To spadamy się pakować. Ale chwilka, oni w ogóle wiedzą, że my przeprowadzamy się razem z wami?
- Nie, ale się dowiedzą... Spadajcie się pakować! - powiedział Mulat ze spokojem i poszedł po kolejne pudło.

Rozdział 4

Ja Was ludzie bardzo przepraszam, że to co piszę to tylko jakieś wypociny, ale uznajmy, że te kilka rozdziałów wraz z prologiem, to tylko taki początek, wprowadzenie, choć wiem, że jak na razie mało ma to wspólnego z jakąś tam historią o Gunsach... A tymczasem wstawiam kolejny beznadziejny rozdział... Wszystko w końcu się połączy i będzie miało jakiś sens, obiecuję :D

Po 20 minutach marszu, doszliśmy do wąskiej drogi, którą doszliśmy do dwu – piętrowego domku. Był dość stary, ale ładnie odmalowany i w miarę zadbany. Ze środka, a dokładniej z garażu, było słychać dźwięki perkusji i jakieś gadanie…
Dźgnęłam Saula w biodro, a on zatrzymał się i spojrzał.
- To ten dom, tak? I nie mieszkasz sam, prawda?
- A, no tak. Mieszkam z dwójką przyjaciół, z reszta zaraz się poznacie! - odpowiedział, odwrócił się na pięcie i podszedł do drzwi:
- No więc, zapraszam! - mówił, jedną ręką otwierając drzwi, a drugą wymachiwał teatralnie na znak, że mamy wejść.
Jak kazał, tak zrobiłyśmy.

Weszłyśmy do korytarzyka prowadzącego do salonu. Salon był całkiem duży, połączony z kuchnią. Naprzeciwko drzwi wejściowych stała kanapa, przed nią stolik, a dalej telewizor. W prawym rogu salonu były schody prowadzące na górę. Zaraz obok nich było jakieś pomieszczenie i korytarz prowadzący do trzech następnych pokoi.
- Tam będziecie mieszkać - powiedział Mulat uśmiechając się i wskazując na piętro, kiedy zauważył, że obydwie tam patrzymy.
- Jeszcze nie podjęłyśmy decyzji – odpowiedziałam, drocząc się.
- No dobra, dobra... Ale na razie siadajcie na kanapie, a ja zaraz wrócę... – mówił, pokazując  na kanapę.
Poszłyśmy, usiadłyśmy obok siebie i zaczęłyśmy rozmawiać pół szeptem, w czasie gdy Saul gdzieśtam sobie poszedł:
- To wszystko jest dziwne! - powiedziała Liz.
- Weź nie narzekaj, to szansa... - mówiłam.
- A nie uważasz, że to DZIWNE? Spotkałyśmy kogoś na ulicy, a on nam proponuje wspólne zamieszkanie...
- No, z takiej perspektywy to może tak, ale weź tylko się ogarnij i pomyśl optymistycznie – mamy szansę na mieszkanie za dogodną cenę, w niezłej okolicy, dom przecież też nie jest zły... I nie wiem dlaczego, ale mam takie wrażenie jakbym go gdzieś już widziała... Albo jakby był moim przyjacielem... A tak poza tym to przecież nie mamy nic do stracenia! Znalazłyśmy się tutaj znikąd, nagle *puf* i jesteśmy... - mówiłam.
- Może to i racja, ale nawet nie znamy jego nazwiska...
- Już nie histeryzuj! Naw...
Nagle przerwał naszą rozmowę krzyk, konkretnie Saula:
- Zamknijcie się i chodźcie mamy gości! No i, Steven, schowaj Jack'a do mojego pokoju!
- Gości?! I weź go sam schowaj, on jest dziwny... Nawet nie wiem, gdzie teraz jest... - usłyszałyśmy czyjś głos.
- Ja pierdolę, wieczny problem! To idźcie się z nimi przywitać. Do salonu! - krzyknął mulat.
Po około trzech sekundach do salonu weszło dwóch blondynów, jeden wysoki jak żyrafa, a drugi mojego wzrostu.
- Cześć, jestem Duff McKagan - rzucił żyrafa.
- A ja Steven Adler – powiedział drugi, ciągle się uśmiechając.
Nastała niezręczna cisza, nawet lekkie napięcie, ale na szczęście do salonu wszedł Saul.
- To co, bierzecie dziewczyny? - zapytał prosto z mostu, uśmiechając się słodko. 

- Ja to bym je chętnie brał.. - powiedział Duff, na co wybuchnęłam śmiechem tak samo jak i Steven. Zajęło nam to chwilę, by się ogarnąć i wrócić do rozmowy o wynajmie.
- Amm, no może i tak, ale wiesz, najpierw mógłbyś nam pokazać ten pokój... powiedziałam.
- A no tak, to chodźcie! - mówił wstając, choć dopiero co usiadł.

***

- No to ten, jak widzicie, tu jest korytarzyk, tu mały salon, a tam pokój. - mówił oprowadzając nas.
Mieszkanko było naprawdę ładne i przytulne, więc powiedziałyśmy w tym samym momencie:
- Bierzemy – uśmiechnęłyśmy się.
– Ej, ale gdzie jest łazienka? No i kuchnia... - zapytałam się Saula po chwili namysłu.
- A właśnie, łazienka jest tylko jedna, na dole, w salonie, obok schodów. Tak samo kuchnia - mówił, trochę z zakłopotaniem...
- No świetnie... - odpowiedziałam ironicznie
- Ale dacie radę – dodał szczerząc się i wychodząc.
- Saul, czekaj... – dodałam szybko znów go zatrzymując.
- No?
- Powiedz jeszcze tylko kto to do cholery jest Jack?
- Jack, no to, yy, to jest mój wąż...
- Masz węża?! - pisnęłam – Ym, sorki za ten pisk, ale panicznie boję się węży... Od zawsze... – uśmiechnęłam się z zakłopotaniem.
- No tak, ale spokojnie, on jest niegroźny – dodał wychodząc już po raz trzeci.
- Saul, czekaj!
- No co znowu?
- Nie nic, tak tylko się droczę... Możesz wyjść...

niedziela, 26 maja 2013

Rozdział 3

"Niech pani chwilę zaczeka muszę porozmawiać z drugim redaktorem" powiedzieli szefowie, z którymi rozmawiałyśmy, w tym samym momencie do nas obu, kiedy wychodziłyśmy z ich biur.
- Dobra, chodź, usiądziemy tam na kanapie.
- Jasne. I co, jak myślisz, jak ci poszło? Ja myślę, że nie najgorzej, ale się denerwuję! Muszą to obgadać...
- No właśnie... Obgadać... Też się denerwuję, cholernie, ale nie wiem, jak mi poszło...
- Chcesz wody? Tam stoi dystrybutor...
- Tak! - ręce mi się trzęsły...
No w końcu od tego zależało, czy jakoś sobie teraz poradzimy. Zostało nam jedynie nieco ponad 100 dolary... Mieszkania się za to nie wynajmie... A jedzenie samo się nie kupi…
- Panią Ann Brownstone poproszę do mnie - usłyszałam nudny głos mojego, być może, przyszłego szefa i strasznie się przestraszyłam, aż mało co nie zakrztusiłam się dopijając wodę.
- A panią Linsay Brownstone do mnie - dodał drugi prawie szef. Po 10 minutach wyszłam z jego biura, Lindsay już czekała.
- I co? Jak? - zapytała.
- No bo ten... - powiedziałam smutnym głosem, a zaniepokojenie wymalowało się na jej twarzy. -... dostałam tą robotę! - wykrzyknęłam z pełnym entuzjazmem.
- Tak!! Brawo! - zaczęłyśmy piszczeć i tańczyć jak małe dziewczynki.
- Ja też się dostałam! - dodała..
Po odtańczeniu naszego podwójnie szczęśliwego tańca wyszłyśmy z budynku redakcji i poszłyśmy usiąść na ławce w pobliskim parku. 
- No to teraz pozostaje kwestia znalezienia mieszkania... Może kupimy w tamtym kiosku gazetę? Tam będą jakieś ogłoszenia... Zostały nam jeszcze ostatnie 102 dolary...
- No tak, mieszkanie... - i znów trochę popsuł nam się humor. Kolejny problem do rozwiązania.

Wstałyśmy, podeszłyśmy do kiosku i zapytałyśmy sprzedawczynię o gazetę z jakimiś ogłoszeniami. Ta pani była bardzo miła, ciągle uśmiechnięta, jak mało kto w tym cholernym L.A. Poleciła nam najpopularniejszą gazetę, z mnóstwem ogłoszeń na każdej stronie. Zapłaciłam jej drobniakami i podziękowałam.

Wróciłyśmy do parku. Liz usiadła na ławce, a ja stanęłam nad nią i zaczęłyśmy przeglądać… Oczywiście żadna oferta nam nie pasowała, każda z nich była zbyt droga – no w końcu nie mogłyśmy pozwolić, żeby cała nasza wypłata szła na czynsz, no bo co z resztą opłat, no, a jeszcze kupienie jedzenia i innych takich podstawowych rzeczy…
Znów pomyślałam, że wszystko się wali i patrząc w jeden punkt – przed siebie – zaczęłam rozmyślać o rodzicach, o Cindy, o wszystkim, co się zdarzyło… Łzy cisnęły mi się do oczu, w końcu kilka spłynęło mi po policzku… Zakryłam twarz rękami i zrobiłam krok w tył.

Nagle na kogoś wpadłam, przewróciliśmy się… Z łokcia zaczęła mi wolno płynąć krew. Wstałam, otrzepałam się i mruknęłam cicho:
- Przepraszam... a po policzkach nadal ciekły mi łzy.
-Nie, to ja przepraszam, szedłem sobie nawet pani nie zauważyłem… - spostrzegł, że z łokcia płynie mi krew. - Naprawdę bardzo przepraszam, ja nie chciałem nic pani zrobić! - chwycił mój łokieć i spod swojej burzy ciemnych loków spojrzał na mnie przepraszającym wzrokiem i zrobił przerażoną minę, jak gdyby mnie połamał.
- Yhh, płacze pani, naprawdę to tak boli? Może zabiorę panią do szpitala…? - dalej mówił przestraszonym tonem
- Nie nie, nic mi nie jest, dziękuję. - odpowiedziałam, ocierając policzek od łez. - I nie mów mi na pani, bo to dziwne... - dodałam, uśmiechając się. - Jestem Ann. - Znów się uśmiechnęłam, nie wiem dlaczego, ale poczułam, jakby on był moim przyjacielem…
- Aha, miło mi, jestem Saul… Aa-le na sto procent nic Ci nie jest? Przecież płaczesz - odpowiedział troszeczkę się jąkając
- Nie, to nie przez to… Mnie też jest miło. - kolejny raz się uśmiechnęłam.
- To co się stało? Może jakoś będę mógł pomóc… - ciągnął dalej.
- A nie, nie ważne, chyba, że znałbyś kogoś, kto akurat ma do wynajęcia dom, mieszkanie albo chociaż pokój, za nie zbyt wielką opłatą… - mówiłam dziwnie się śmiejąc.
- A wiesz, że znam - mówił uśmiechając się.
- Naprawdę? - wykrzyczałam i już miałam rzucić mu się na szyję, ale się opanowałam.
- Ale jak to? Wiesz jaka cena? Podaj namiary! Ale na pewno mogą tam mieszkać dwie osoby? - pytałam i pytałam…
- Dwie osoby? - zapytał trochę zdziwiony lekko odgarniając włosy z części twarzy.
- No tak, ja i moja siostra… Liz, chodź tutaj! - powiedziałam głośniej, wyrywając ją tym samym z zaczytania.
- No, to jest moja siostra. - powiedziałam do Saula uśmiechnięta.
- Cześć, jestem Lindsay! - powiedziała, lekko zdziwiona. - Ale o co chodzi? - dopytywała.
- Cześć, ja jestem Saul. - powiedział mulat.
- No to dalej, mów – namiary, i jak znasz cenę… - powiedziałam trochę zniecierpliwiona
- Amm, tak… No więc, ja chcę to wynająć, jestem właścicielem… Cena myślę, nie jest za wysoka. A z resztą, co ja będę wam opowiadał, lepiej pokażę… Chodźcie! - powiedział, a my wpatrywałyśmy się w niego, nawet trochę z niedowierzaniem… W końcu wyglądał trochę jak pudel, a do tego miał ok. 18 lat...
- No chodźcie! - poganiał, a my zamyślone poszłyśmy w milczeniu za nim.

środa, 22 maja 2013

Rozdział 2


Widziałam, że to nie był Londyn. Wszystko było zupełnie inne… Byłam spanikowana, nie wiedziałam co się dzieje, ale na szczęście Liz stała obok. Mimo, że nie miałam pojęcia co się stało czy gdzie jestem, to poczułam się lepiej.

"Przynajmniej jestem tutaj, gdziekolwiek to jest, z siostrą, żyjemy, chyba…" pomyślałam.

- Gdzie my jesteśmy, co się dzieje? - zapytała zdezorientowana.
- Nie mam pojęcia, wszystko jest dziwne, jak to w ogóle możliwe, przecież zginęłyśmy w wypadku, a później obudziłam się stojąc nawet nie wiem gdzie, widziałam wielką szybę, czy ekran, na którym był pokazany wypadek, widziałam nas – nie żyłyśmy. Widziałam części taksówki i tira, zgnieciony przód naszego środka transportu… A teraz jesteśmy tutaj gdziekolwiek to jest! Powiedz, że ty też to widziałaś, czy to tylko jakieś moje myśli, nie wiem, projekcje mózgu czy coś... Oszalałam? - mówiłam, a oczy zachodziły mi łzami.
- Nie, nie oszalałaś, uspokój się, ja też to… pamiętam?! Ale nie mam pojęcia, jak to wyjaśnić. To nie jest Londyn, jezu o co chodzi?! - wiedziałam, że też była cholernie przestraszona, ale chociaż starała się zachować zimną krew.
- Co się dzieje do jasnej cholery? - coraz bardziej chciało mi się płakać..
- Juz mówiłam, że nie mam pojęcia, ale może zamiast stać jak głupie przed przejściem dla pieszych, to przejdziemy się po tym mieście? Może czegoś się dowiemy!
- Tak, masz rację! Ale czekaj... - wydukałam, choć strach ściskał mi gardło. 
Uszczypnęłam ją mocno i chwyciłam za rękę.
- Co to miało być?! - krzyknęła oszołomiona.
- No, bo tak zawsze w filmach robią... A ja usiłuję sprawdzić, czy to nie jest tylko dziwny, pokręcony sen! - odkrzyknęłam, a na policzek spłynęły mi dwie łzy.
- No już, uspokój się! - próbowała mnie pocieszać, choć wiem, że sama też była okropnie przestraszona.
Przeszłyśmy wreszcie przez to przejście, przed którym tkwiłyśmy już jakieś 10 minut i szłyśmy dalej chodnikiem.

***
Po chwili marszu zauważyłam kiosk, więc zaproponowałam, żebyśmy do niego podeszły... Podeszłyśmy i pierwsze co zobaczyłyśmy to gazety z wielkim nagłówkiem "Los Angeles News", "Celebrities in Los Angeles", itp. To oznaczało tylko jedno – Los Angeles.   - Jesteśmy w Los Angeles! - wykrzyknęłam.
- A myślałaś, że gdzie, dziecinko? - odpowiedział zdziwiony sprzedawca z kiosku.
- A który dziś jest? - zapytałam go totalnie oszołomiona.
- 14 marca 1984 roku, a bo co?- odpowiedział.
Obydwie w tym samym momencie przybrałyśmy miny, jakbyśmy zobaczyły ducha. W końcu stało się coś w tym stylu, dziwnego, tajemniczego i niezrozumiałego, a wręcz – magicznego?
- Nie nic, dziękujemy- odpowiedziała zdezorientowana Lizzy, po czym odeszłyśmy na tyle daleko, by nie słyszał naszej rozmowy.

- Co się dzieje? 14 marca 1984r.? Ale jeszcze, no, jakby to ująć, jeszcze WCZORAJ był 13 marca 2013r... Ty też to pamiętasz, prawda siostra?
- No tak, już ci mówiłam. Nic z tego nie rozumiem. Ale co my mamy teraz zrobić?
- Czekaj, przecież mam torebkę! Telefon! - wykrzyknęłam z entuzjazmem.
Otworzyłam ją, ale nie było w niej telefonu. Były tylko, jakby to ująć, prymitywne rzeczy. Istniejące już w latach 80. Miałam przy sobie portfel, notesik, ołówek i szczęśliwą bransoletkę z przywieszką w kształcie czterolistnej koniczynki.
Otworzyłam portfel, był tam dowód, ale inny niż ten z 2013. Stary dowód, z wypisanym imieniem i nazwiskiem, datą i miejscem urodzenia. Zostało mi jeszcze 200 funtów.
- I co, co tam masz? Ja mam tylko portfel w kieszeni, ale telefon… jakby zniknął! - powiedziała Liz.
- No, mam 200 funtów i...
- I... ? Dokończ!
- I dowód, ale nie mój! Jakiś stary, inny!
- No, ale co na nim jest?
- No prawdziwe informacje... Moje imię i nazwisko, miejsce i data urodzenia. Tylko data się nie zgadza! Jest napisane "Ann Brownstone, Londyn, 7 czerwca", no to się zgadza, ale "1965r."! - wykrzyczałam znów przerażona.
- Sprawdzę swój portfel...  Mam 250 funtów i też dowód... Na nim napisane jest to samo, co na twoim, 1965r... Czyli mamy tyle lat ile miałyśmy, ale nagle jesteśmy w Los Angeles w 1984?!
- Na to wygląda... Co my teraz zrobimy? Nie mamy pracy, domu czy mieszkania, ani żadnych ubrań, nic do zjedzenia czy wypicia… Ja nic nie rozumiem! Umrzemy! - histeryzowałam...

- Musimy sobie poradzić! Musimy znaleźć pracę i mieszkanie! - powiedziała po chwili zastanowienia, jak gdyby nigdy nic…
- Co, czyli zacząć nowe życie?! Tak po prostu?! - odpowiedziałam, zdziwiona.
- No, tak. Nikt nas nie zna! Nawet nasi rodzice! Jest 1984r., a my jesteśmy w Los Angeles!
- No fakt, ale ja nadal nie mogę tego zrozumieć! - krzyczałam, ale po chwili wzięłam głęboki oddech, zastanowiłam się i nagle jakby zmieniłam punkt widzenia…- To co? Idziemy zmienić funty na dolary, kupimy sobie jakieś ciuchy i cos do jedzenia i idziemy szukać jakiejś pracy! Jakoś sobie poradzimy... Chyba… - mówiłam.
- Cieszę się, że tak myślisz, ale gdzie my znajdziemy pracę? - odpowiedziała Liz dość cicho, marszcząc czoło i robiąc, znowu, smutną minę.
- No… - też posmutniałam - Pomyśl, bo sama nie mam pojęcia… 
- Wiem! - wykrzyczałam po chwili milczenia, aż ludzie na ulicy dziwnie się spojrzeli… - Często czytałyśmy czasopisma, wiemy jak się pisze artykuły i znamy język! Ja jestem, znaczy byłam w kółku dziennikarskim, a Ty zawsze byłaś dobra z języka!. Idźmy do szefa jakiejś gazety! - mówiłam z entuzjazmem i jakby nową chęcią do życia...
- No tak, kiedyś praktycznie codziennie czytałam gazety, nawet kilka razy zdarzyło mi się napisać, dla babki od angielskiego, artykuł do lokalnej gazety, masz rację! To chodźmy! - dodała też z entuzjazmem, i od razu poprawił nam się humor…

***

I poszłyśmy, zmieniłyśmy pieniądze (z funtów na dolary), kupiłyśmy sobie po hot-dogu i jakimś świeższym ciuchu . Do tego doszło jeszcze parę, nie za drogich ubrań, no w końcu ‘jutro też jest dzień’. Po tym ‘zakupowym szaleństwie’ (no bo za dużo kasy nie miałyśmy), z kilkoma torbami w ręku, poszłyśmy do biurowca, w którym mieściła się główna siedziba redaktora naczelnego pisma "Celebrities in Los Angeles" – patrząc na gazetę w kiosku przeczytałam adres.
Po 40 minutach byłyśmy pod budynkiem biur tej oto gazety.
- Jeszcze tylko kilka pięter i gotowe. - powiedziałam.
- No nie zupełnie, jeszcze rozmowa kwalifikacyjna... - odpowiedziała Lizzy smętnym tonem.
- No fakt, ale mam nadzieję, że pójdzie mi dobrze. Tobie też tego życzę! - odpowiedziałam i wymusiłam uśmiech, ale w duchu bałam się, nadal byłam oszołomiona TYM WSZYSTKIM…

Rozdział 1

No, to jest takie meeega króciutkie, 
przepraszam x 

Lecz to co się stało było wręcz niemożliwe...
Nagle otworzyłam oczy, rozejrzałam się i zauważyłam Lizzy, też przytomną, nadal ściskałyśmy swoje dłonie.
- Co się stało, gdzie my jesteśmy? - zapytałam przestraszona.
- Nie wiem, przecież przed chwilą był wypadek, jak to możliwe, że żyjemy?! - odparła, też przestraszona.
Kolejny raz spojrzałam na nią, a później za siebie i zauważyłam coś na kształt wielkiej szyby czy ekranu. Podeszłyśmy do tego i zobaczyłyśmy siebie, w tej taksówce, po wypadku. Nie żyłyśmy...
Widać było nasze ciała i mnóstwo krwi wszędzie na około. Przód taksówki był totalnie zgnieciony. Tir wykoleił się, a z jego przyczepy wypadło mnóstwo szkła itp.
To było nie do zrozumienia, nie do wyjaśnienia… O co do cholery chodzi?

***
Nagle Lindsay upadła - kolejny szok, cała sytuacja była przecież niemożliwa, niezrozumiała, pokręcona, dziwna, a teraz (nawet jeśli był to tylko sen) straciłam jeszcze ją…
Miliony myśli przewinęły mi się przez głowę, ale nagle straciłam wszystkie siły i też upadłam, tracąc przytomność…

Znowu wszystko przestało istnieć….

***
Ale po jakimś czasie otworzyłam oczy, znów... Znajdowałyśmy się gdzieś zupełnie indziej. Stałyśmy na jakiejś ulicy, przy przejściu dla pieszych…. Co się do cholery dzieje?!?

wtorek, 21 maja 2013

Prolog


To był 13 marca, dzień jak co dzień. Siedziałyśmy w pokoju, Lindsay czytała książkę, a ja czasopismo "Vogue".
W pewnym momencie zadzwoniła moja komórka.
- To Cindy - powiedziałam - ciekawe o co jej chodzi.
- No hej! Może wpadniecie do mnie, za godzinę? Robię imprezę, a bez was nie ma zabawy - powiedziała, a ja bez namysłu odpowiedziałam:
- Jasne, już jedziemy.
- O co jej chodziło?
- Zaprosiła nas na imprezę, za ok. godzinę mamy u niej być.
- To fajnie, już zaczyna mi się nudzić...
- No, mi też, to co, wstawaj, zbieramy się!
- Od razu, tak teraz?
- No tak, mamy godzinkę, a jeszcze makijaż i jakoś musimy tam dotrzeć...
- No okej…
- Możemy się przejść…
- A może weźmy samochód taty? - powiedziałyśmy równo.
- Nie, tak w sumie to złapiemy taksówkę, w końcu to impreza, a gdybyśmy zostały u niej na noc, to rodzice nie mieliby jutro samochodu, a przecież chcieli jechać na golfa...
- No fakt! No dobra, to zacznij się już ogarniać, a ja powiem rodzicom.
- Okej!
Liz zeszła po schodach, rodzice siedzieli w salonie, mama oglądała program "Travel", a tata czytał "London News".
- Mamo, tato, no bo Cindy zadzwoniła i zaprosiła nas na imprezę... - zaczęła.
- No pewnie słonko, możecie iść! - odpowiedziała mama.
- Możecie wziąć mój wóz! - dodał tata.
- Nie tato, bo wy jutro jedziecie na golfa od rana, a my być może u niej zostaniemy na noc, więc nie czekajcie, złapiemy taksówkę! - odparła. 
- No dobrze - powiedziała mama i znów skupiła się na oglądaniu.

Lindsay
Wróciłam na górę, szybko poprawiłam makijaż, przebrałyśmy się i – co było nie planowane – wyglądałyśmy bardzo podobnie – białe rurki – tyle że Ann miały rozcięcia, z przodu, na całej długości; ciemne koszulki, Ann z logo KISS, a moja (bardzo ciemne bordo) z zarysowanymi kształtami błyskawic z ćwieków; do tego każda z nas dobrała swoje ulubione trampki. Już wychodziłyśmy, kiedy mama dodała:
- Tylko nie zapomnijcie kurtek!.
Odpowiedziałam:
- Oj, mamo, mamy już prawie 18 lat... - uśmiechnęłam się, może troszeczkę arogancko.
- Miłego wieczoru! - dodała jeszcze…
- Dzięki - wykrzyknęłyśmy, Ann chwyciła małą, czarną torebkę na ramię, pomachałyśmy im i już nas nie było.

Ann
Wyszłyśmy i już jakieś 20 metrów od domu złapałyśmy taksówkę, wsiadłyśmy, podałam adres "Bolton Street 19". Zaczęłyśmy rozmawiać, no dzień jak co dzień...

***
Nagle zaczął padać deszcz, Liz powiedziała do mnie
- Widzisz, jednak dobrze, że pojechałyśmy taksówką.
- Tak w sumie to było mocno prawdopodobne, w końcu to Londyn, tu wiecznie pada... - odpowiedziałam z uśmiechem.

***
Ale w pewnej chwili usłyszałyśmy głośny pisk opon, kierowca zaczął gwałtownie hamować, ale tracił panowanie nad pojazdem. Nie mam pojęcia co wtedy czułam, wszystko i nic. To działo się tak szybko...

Nagle taksówka zderzyła się z tirem.
Wszędzie na około leżały odłamki szkła, deszcz wciąż padał, mała kałuża krwi pojawiła się obok wraku naszego taxi.
Zanim straciłam przytomność zdążyłam jeszcze zauważyć, że Lindsay wyciąga do mnie rękę. Z trudem ją chwyciłam i zamknęłam oczy...

***
Dalej nie było już nic – straciłyśmy przytomność, umarłyśmy... 
____________________________________________________________________
Obiecuję, że dalej się jakoś rozkręci :)

Początek

No hej!
Dopiero założyłam bloga, zamierzam pisać tutaj opowiadanie o Guns n' Roses... No także ten tego, mam po prostu nadzieję, że ktośtam będzie czytał to co napiszę, chociaż wiem, że ci, którzy czytają blogi, na pewno znają lepszy, ale może mój też Wam ludzie przypasuje... Taką mam nadzieję!
~No to pozdro, Your - Sweet - Child ;**